90 lat Kaczora Donalda: Wywiad z Jackiem Drewnowskim
Jacek Drewnowski rozpoczął swoją przygodę z tłumaczeniem kaczych i mysich komiksów w 1997 roku od serii Komiksy Gigant, a od 2000 roku tłumaczy historie wydawane w magazynie Kaczor Donald. Przetłumaczył na język polski także praktycznie wszystkie komiksy Dona Rosy i Carla Barksa oraz setki innych cenionych disnejowskich opowieści. Ma na swoim koncie również tłumaczenia komiksów niedisnejowskich m.in. Strażników i V jak Vendetty Alana Moore'a, jak również przekłady literatury pięknej np. Alicji w Krainie Czarów Lewisa Carrolla. W wydawnictwie Egmont pracuje również jako redaktor odpowiedzialny m.in. za komiksy z uniwersum Star Wars.
Kacza Agencja Informacyjna (KAI): Zacznijmy od początku - w jaki
sposób trafił pan do wydawnictwa Egmont i zaczął tłumaczyć
Giganty, a później pismo Kaczor Donald oraz inne komiksy
disnejowskie?
Jacek Drewnowski (JD): Do wydawnictwa Egmont trafiłem w 1996 roku na
zaproszenie Tomasza Kołodziejczaka jako kandydat do zespołu redakcyjnego
Kaczora Donalda. Byłem wtedy studentem drugiego albo trzeciego
roku, ale miałem już pewne doświadczenie w pisaniu tekstów i w pracy w
redakcji miesięcznika Fenix poświęconego literaturze
fantastycznej. Traf jednak chciał, że akurat wtedy powstał w
wydawnictwie wakat na stanowisku redaktora naczelnego magazynu
Królik Bugs – Egmont publikował wówczas także czasopisma
komiksowe na licencji Warnera. Potrzebna była nowa osoba do tej roboty i
zamiast próbnego materiału do Kaczora, Tomek zaproponował mi
przygotowanie próbnego numeru Królika. Efekt się spodobał i w
rezultacie na stałe objąłem pieczę nad tym magazynem, rozpoczynając
pracę w wydawnictwie. Kiedy mniej więcej rok później
Kaczor Donald z dwutygodnika miał stać się tygodnikiem, Michał
Wojnarowski uznał, że nie znajdzie już czasu na przekłady
Giganta i potrzebny będzie nowy tłumacz. Ponieważ byłem na
miejscu i znałem potrzebne języki, Tomek Kołodziejczak zaproponował,
żebym wykonał próbne przekłady dwóch gigantowych historyjek – po jednej
z angielskiego i włoskiego. Od tego się zaczęło.
JD: Żartem mógłbym odpowiedzieć, że w latach 90. mogłem już czytać
własne tłumaczenia. Ale jeśli chodzi o komiksy, które wychodziły w
Polsce wcześniej, zacząłem je czytać dopiero kiedy podjąłem pracę w
wydawnictwie Egmont, czyli niecały rok przed swoimi pierwszymi
przekładami. Już w dzieciństwie uwielbiałem komiksy, żyjąc w
totalitarnym kraju, w którym ich oferta była mocno ograniczona. Koledzy
z podstawówki, którzy mieli rodziny za granicą, posiadali różne
obcojęzyczne wydania i po lekcjach oglądaliśmy te komiksy. Oglądaliśmy,
ale nie czytaliśmy, bo nie znaliśmy obcych języków. Tak wyglądał mój
pierwszy kontakt z disnejowskimi komiksami, ale nie tylko, bo także z
zeszytami Marvela i DC czy Asteriksem. Chociaż nie, w tym
ostatnim wypadku mój stryjek Andrzej, wielki miłośnik komiksów, posiadał
w kolekcji anglojęzyczne wydanie pierwszego tomu i przygotował nawet
notatki, żeby mój tata mógł czytać ten komiks mojemu młodszemu bratu i
mnie, tłumacząc dymki na bieżąco.
KAI: Przez wiele lat za konsultację językową w piśmie
Kaczor Donald odpowiadał prof. Jerzy Bralczyk. Czy przypomina
pan sobie jakieś uwagi pana profesora np. sugerujące, że należy użyć w
tłumaczeniu innego słowa lub wyrażenia. A może zdarzały się w pańskiej
pracy tłumacza przypadki, że otrzymywał pan jakieś negatywne uwagi lub
skargi dotyczące tłumaczenia?
JD: Pan profesor regularnie chwalił moje przekłady, co oczywiście było
dla mnie bardzo przyjemne. Najczęściej jego uwagi sprowadzały się do
wygładzania pojedynczych fragmentów czy wyrażeń, które uznawał za
zanadto potoczne. „No, tutaj już trochę przesadziliście”, mówił do
redaktora, który zanosił mu teksty i później je odbierał. Tak, wówczas
jeszcze odbywało się to w ten sposób, mimo że na co dzień
używaliśmy już e-maili, a nie gołębi pocztowych. Co do drugiej kwestii,
wiem, że przynajmniej parę razy dzwonili do Egmontu rodzice, którzy
mieli uwagi do warstwy językowej – zwykle nie podobało im się jakieś
jedno konkretne słowo. Raz, chyba pod koniec lat 90., zdarzyło się, że
Gazeta Wyborcza wydrukowała list rodzica, który przeczytał tom
Komiksu Giganta swojego dziecka i był oburzony zastosowanym tam
słownictwem. Przypominam sobie, że miał pretensje między innymi o zwrot
„kupić tę bajeczkę” i chyba jeszcze o inwektywę „cymbał”, ale tych
przytoczonych słów i wyrażeń było więcej, tyle że ich nie pamiętam.
Później gazeta opublikowała odpowiedź na ten list, pod którą
podpisaliśmy się we dwóch: Tomasz Kołodziejczak jako redaktor
naczelny i ja jako tłumacz. Przytoczyliśmy w niej cytaty z klasyki
polskiej literatury młodzieżowej, w tym z lektur szkolnych – takich jak
Szatan z siódmej klasy Kornela Makuszyńskiego – pokazujące, że
poważani autorzy także nie stronili od podobnego potocznego
słownictwa.
KAI: Czy pamięta pan i chciałby się podzielić jakąś ciekawą lub zabawną
anegdotą z pracy redakcji Kaczora Donalda lub innych pism
wydawanych przez Egmont w Polsce?
JD: Pamiętam czas, w którym w Kaczorze Donaldzie zaczęły pojawiać
się gadżety inne niż kartonowe inserty – które zresztą często były świetne
i niezwykle pomysłowe. Do siedziby wydawnictwa trafiało po kilka sztuk
takiego gadżetu, żeby można go było przetestować i podjąć decyzję, czy
zamówić kilkaset tysięcy do całego nakładu. Na samym początku była to
nowość i w testowanie radośnie angażowali się wszyscy pracownicy
biura. Kiedy trafiła do nas pierwsza lepka rączka, przez kilka dni trwało
odwiedzanie się w pokojach i ściąganie sobie nawzajem dokumentów z biurek.
Byliśmy przekonani, że test wypadł pomyślnie – skoro my cieszyliśmy się
jak dzieci, dzieci też na pewno się ucieszą. Zainteresowanym anegdotami polecam odcinek numer
100 Wieści ze świata komiksu na kanale Story House Egmont na Youtube. Tomasz
Kołodziejczak opowiada tam sporo anegdot – większość z tych sytuacji sam
doskonale pamiętam – także związanych z Kaczorem Donaldem.
KAI: Czy pamięta pan komiks, który sprawił panu największe trudności
przy tłumaczeniu, był wyjątkowo uciążliwy?
JD: Jeśli chodzi o komiksy disnejowskie i mam podać tytuł, to nie, nie
pamiętam. Największą trudność sprawiają komiksy, których twórcy nie
myśleli o tym, że będą tłumaczenia na inne języki, i oparli cały pomysł na
jakimś idiomie, do którego odnosi się także strona graficzna. W tym
momencie podam przykład kompletnie zmyślony, ale chcę przybliżyć kwestię.
Jeśli we włoskim powiedzonku czy przysłowiu występuje krowa, a w polskim
odpowiedniku łyżka, jako tłumacz muszę kombinować, żeby utrzymać sens
komiksu, w którym na rysunkach widnieje krowa.
Przed laty tłumaczyłem krótką historyjkę, w której Daisy odsłaniała pola z literami, te układały się w hasło i po zmianie jednej litery to hasło zmieniało znaczenie. Rysunek wymagał wymyślenia polskiego hasła z określoną liczbą liter, które po niewielkiej zmianie będzie znaczyło coś innego. Była to nowa, a nie archiwalna historyjka i pamiętam, że choć jakoś z tego translatorsko wybrnąłem, zgłosiłem problem do ówczesnego szefa KD, Tomasza Kołodziejczaka, a on przekazał dalej prośbę, żeby zrezygnować z historyjek opartych o żarty językowe, tym bardziej z literową gimnastyką.
KAI: Jak pan sobie radzi z niestandardowymi onomatopejami? W końcu
niełatwo jest zapisać za pomocą liter na przykład dźwięk wydawany przez
mewy.
JD: Nie mam jednej odpowiedzi. Często korzystam z dorobku polskiej
klasyki komiksu i innych tłumaczy, którzy wiele niestandardowych wyrazów
dźwiękonaśladowczych już wymyślili i wprowadzili. W innych sytuacjach po
prostu staram się oddać dźwięk tak, jak go słyszę, co czasami wiąże
się wręcz z przeprowadzaniem – w miarę możliwości – eksperymentów z
wydawaniem tego dźwięku. W wypadku zwierząt nieraz puszczałem sobie
nagranie danego odgłosu, po czym starałem się go odtworzyć własną paszczą
i przerobić na polskie głoski. Całe szczęście, że zazwyczaj pracuję sam i
nikt tego nie widział ani nie słyszał. Ale z biegiem lat tego typu zabiegi
są mi potrzebne coraz rzadziej– swój repertuar onomatopej wzbogacałem
stopniowo w miarę potrzeb, tłumacząc kolejne setki, tysiące i
dziesiątki tysięcy plansz, i teraz znajdę w nim jakąś opcję na większość
okazji. Coraz rzadziej zdarza mi się natrafić na coś nowego, czego jeszcze
nigdy nie było.
KAI: Ile zajmuje panu zwykle przetłumaczenie standardowego
30-stronicowego komiksu włoskiego publikowanego w Gigancie?
JD: Trudne pytanie, bo nigdy nie tłumaczę tekstu jednym ciągiem.
Przekładam nie tylko KD i Giganty, ale także inne komiksy oraz powieści i
przyjąłem sobie model pracy, w którym na przemian tłumaczę po kilka stron
różnych tekstów. Jeśli kiedyś zdarzy się sytuacja – oby nie – że będę miał
do tłumaczenia tylko Giganty, tłumaczenie historii 30-stronicowej zajmie
mi zapewne od dwóch do sześciu godzin. Skrajne wartości, od pełnego akcji
komiksu z niewielką liczbą dymków po historię przeładowaną tekstem i
wymagającą sprawdzania faktografii. A taka zupełnie standardowa gigantowa
historia to jakieś trzy-cztery godziny.
KAI: Czy woli pan tłumaczyć komiksy z języka włoskiego czy z
angielskiego?
JD: Preferuję włoski, ale tylko z jednego powodu: mam tych tłumaczeń
zdecydowanie mniej. Gigant i jego wydania specjalne to tylko ułamek mojej
codziennej pracy, w której mam do czynienia głównie z tekstami po
angielsku. Bardzo się więc cieszę, kiedy mam okazję potłumaczyć coś z
włoskiego poza komiksami disnejowskimi – w ostatnich latach przełożyłem
np. kilka albumów Gipiego, a teraz pracuję nad kolejnym. Parę lat temu
wykonałem też nowy przekład Pinokia Carla Collodiego.
KAI: Czy zbiera pan wszystkie przetłumaczone przez siebie komiksy?
JD: W żadnym razie. Miejsca by mi nie starczyło, zresztą przekładam
komiksy od ponad dwudziestu pięciu lat i sam się już w tym gubię - co
roku przybywa kilkadziesiąt nowych tytułów, w dodatku przeżyłem w tym
czasie kilka przeprowadzek. Teraz wynajmujemy nawet magazyn na
rzeczy, które nie mieszczą nam się w obecnym mieszkaniu, i trafiło
tam również sporo komiksów. Egzemplarze autorskie Kaczorów i
Gigantów rozdaję po rodzinie i przyjaciołach. W ciągu lat
obdarowani oczywiście się zmieniali, dzisiaj najwięksi fani w
rodzinie to moi bratankowie Artur i Henryk, których z całego serca
pozdrawiam.
KAI: Czy posiada pan kolekcję komiksów disnejowskich wydanych po
polsku lub w innych językach, a jeśli tak, to jak dużą?
JD: Jeśli chodzi o polskie wydania – jak mówiłem, egzemplarze autorskie
głównie rozdaję, niemniej zostawiam sobie po jednym z wydań
kolekcjonerskich. Ale to nie jest uporządkowany zbiór, te tomy są
porozrzucane po różnych miejscach. Może kiedyś zrobię w nimi porządek i
poustawiam je obok siebie. Wydań zagranicznych też nie zbieram, mam
kilka albo kilkanaście, które przez lata dostawałem w różnych
okolicznościach. Jedyną serią komiksową, którą naprawdę kolekcjonuję i
traktuję to kolekcjonowanie poważnie, jest zupełnie niedisnejowski
włoski Dylan Dog. W sumie, licząc serię regularną i wydania
specjalne, mam ponad czterysta tomików z Dylanem.
KAI: Czy utrzymuje pan kontakty z tłumaczami kaczych komiksów z
innych krajów?
JD: Nie utrzymuję takich kontaktów. Nie znam i nigdy nie znałem tłumaczy komiksowych z innych krajów i w sumie nie wiem, w jakich okolicznościach poza jakimś zrządzeniem losu mógłbym ich poznać. Znam natomiast kilkoro rysowników z Włoch, Hiszpanii, Danii czy Finlandii i z nimi utrzymuję kontakty, a niektórych nawet zdarzało mi się odwiedzać.
KAI: Czy został pan kiedyś poproszony o autograf w tłumaczonym przez
siebie komiksie?
JD: Wiele razy. Nie chcę, żeby zabrzmiało to nieskromnie. Nigdy nie
ustawiają się do mnie kolejki po autografy. Niemniej tłumaczę
komiksy od ponad ćwierć wieku, gościłem w tym czasie na licznych
targach, festiwalach czy konferencjach i zdarzyło się w tych sytuacjach
wiele próśb o autograf.
KAI: Czy czyta zagraniczne wydania z komiksami disnejowskimi, a jeśli
tak, to czy ma pan np. jakąś ulubioną serię/komiks/wydanie, która nie
wyszła w Polsce, a bardzo ją pan lubi?
JD: No cóż, odpowiedź będzie tu podobna do jednej z wcześniejszych. Zagraniczne edycje komiksów disnejowskich czytam sam z siebie bardzo sporadycznie. Częściej, choć też wcale nie tak często, zdarza się, że czytam je zawodowo, kiedy redakcja prosi mnie o opinię, bo rozważa publikację jakiegoś tomu czy kolekcji w Polsce. Jedyną zagraniczną serią komiksową, którą czytam regularnie bez żadnego związku z pracą, jest wspomniany już przeze mnie Dylan Dog.
KAI: Jacy są pana ulubieni twórcy komiksów z kaczkami lub myszami
oraz ulubione komiksy z tego uniwersum?
JD: Oczywiście jak każdy, kto wie cokolwiek o komiksach disnejowskich,
bardzo cenię twórczość Carla Barksa i Dona Rosy. Jeśli jednak chodzi o
twórców aktywnych obecnie, mam trzech ulubionych. Ta sympatia ma wymiar
osobisty – ze wszystkimi trzema poznaliśmy się i polubiliśmy – ale
przede wszystkim każdy z nich ma bardzo charakterystyczną kreskę,
rozpoznawalną na pierwszy rzut oka. Kiedy widzę pierwszą planszę
historyjki i widzę, że narysował ją Kari Korhonen, Cesar Ferioli lub
Flemming Andersen, od razu się cieszę. Co do komiksów, nie sposób nie
docenić tytanicznej pracy, jaką wykonał Rosa przy
Życiu i czasach Sknerusa McKwacza. Bardzo podobają mi się też
odwołujące się do tychże uzupełnienia dziejów Sknerusa, które ostatnio
tworzy Korhonen jako autor zarówno scenariuszy, jak i rysunków. A poza
tym mam wielki sentyment do dwóch opowieści o tematyce sportowej, które
przetłumaczyłem do Giganta w pierwszych latach swojej pracy
translatorskiej. Pierwsza to piłkarska historia
Moja lewa płetwa z rysunkami
wspomnianego Felmminga Andersena, a druga –
Mleka i igrzysk o sporcie w czasach starożytnych.
KAI: A czy mógłby pan zdradzić, jaka jest geneza polskiego tłumaczenia imienia Rycha (po włosku: Bum Bum Ghigno)?
JD: Trudne pytanie. Nie pamiętam genezy każdego z kilkuset imion
mieszkańców Kaczogrodu, którzy mniej lub bardziej okazjonalnie
pojawiają się w komiksach. Nie mam nawet stuprocentowej pewności,
czy to ja wymyśliłem Rycha, czy odziedziczyłem go po wcześniejszych
tłumaczach (pierwszy komiks z Rychem wydany w Polsce to
Maszyna czyni mistrza
w Komiksie Gigant
1998-07, który to tom przetłumaczył Jacek Drewnowski – przyp.
redakcji) Ale jeśli ja... może po prostu spojrzałem na niego i pomyślałem
sobie: „O, taki Rychu”? To poczciwy kaczor, pełen dobrych chęci,
zresztą pod tym względem podobny nieco do Donalda. A w końcu dobrze
wiemy z Misia, że wszystkie Ryśki to porządne chłopy.
Wywiad przeprowadził Bartłomiej Stanula
Źródła ilustracji: Disney Publishing Worldwide, Timof Comics, Wikipedia, PPE.pl, Paradoks.net.pl, materiały własne
Super! Mam nadzieję, że będzie mógł przetłumaczyć komiks ze Skłodowską-Curie z najnowszego Topolino :) wreszcie coś swojskiego :)
OdpowiedzUsuńW zasadzie to Jacek Drewnowski już miał kiedyś okazję przetłumaczyć komiks z Marią Skłodowską-Curie, tylko trochę inny :) https://inducks.org/story.php?c=D+2018-084
UsuńOj, nie ma porównania :)
UsuńSuper wywiad 👌 na tłumaczeniach Pana Jacka wykształciło się moje poczucie humoru, dzięki niemu rozbudowałem swoje słownictwo za dzieciaka. Mógłbym z dużą pewnością powiedzieć, że gdyby nie tłumaczenia KD i KG Pana Jacka nie byłbym w tym miejscu gdzie teraz jestem. Bardzo dziękuję 🙂
OdpowiedzUsuńZe mną jest tak samo: tłumaczenia Jacka Drewnowskiego (i także wcześniejsze Michała Wojnarowskiego) bardzo pomogły mi w edukacji i poszerzyły mój zasób słów, a miłość do języka, którą dzięki nim nabyłem, do dziś jest pomocna w moim zawodzie :)
UsuńA jaki masz zawód?
UsuńTłumacz i redaktor ;)
UsuńFajnie, a z jakiego języka tłumaczysz?
Usuń"Mark Twain" - w tym żarcie kryje się szczególna wartość bo właśnie od takiego mierzenia głębokości i komendy (mark twain) Samuel Clemens wziął swój pseudonim pisarski. Czyste złoto i kompletnie nieprzetłumaczalne 😀
OdpowiedzUsuńDzięki za wywiad Teraz wiem dzięki komu uśmiałem się nie raz. Zaskoczenie że konsultował Donalda Pan Prof. Bralczyk. Szok! Zawsze wydało mi się właśnie porządnie tłumaczone, nigdy gaf i byków...
OdpowiedzUsuń